Przyjmując propozycję napisania przekrojowego tekstu do pierwszego numeru „Ekranów”, miałem wątpliwości. Nie były one jednak związane z udziałem w samym projekcie, który wydawał mi się zresztą dość prestiżowym wyzwaniem, ale profilem, jaki nadali mu jego pomysłodawcy.
W sporządzonym dla potencjalnych autorów „Ekranów” konspekcie znaleźć można m.in. szczegółowe wymogi dotyczące kompozycji tekstu oraz zbiór wytycznych nt. przypisów i kapsułek. Co więcej, akademickiemu podejściu do formuły czasopisma przyświecają wyartykułowane wprost ambicje wpisania się w niszę pomiędzy „Kinem” a „Kwartalnikiem Filmowym” oraz majacząca gdzieś w oddali informacja, że honorowy patronat nad radą naukową pisma objął… Andrzej Wajda.
Pytanie rodzi się samo: czy polski rynek wydawniczy, o branży filmowej nie wspominając, faktycznie potrzebuje kolejnego, hermetycznego i z założenia niepraktycznego periodyku?
Dwumiesięcznik „Ekrany” zadebiutował na rynku z początkiem maja, trafiając w nakładzie tysiąca egzemplarzy na półki Empików, saloników prasowych, czytelni akademickich etc. Profil pisma, w połączeniu z jego ograniczonym nakładem, nie pozostawia złudzeń – sięgną poń nieliczni, przede wszystkim filmoznawcy, dziennikarze, ludzie z branży.
Czy to właściwy kierunek? Czy swoista sztuka dla sztuki, jaką w dość niedzisiejszym wydaniu oferują „Ekrany”, jest nam potrzebna?
Pomysłodawcy pisma, z naczelnym Rafałem Syską na czele, nie odcinają się od swoich korzeni, co więcej – sumiennie je podkreślają, hołubiąc starej daty mistrzów i dyżurne autorytety polskiego środowiska krytycznofilmowego. W połączeniu z, nazwijmy to – konserwatywną, szatą graficzną pisma, łatwo o zabawną (smutną?) pomyłkę. Pozostawiony bezpańsko, otwarty na tekście Andrzeja Pitrusa o Billu Violi czy Alicji Helman o teorii filmu, pierwszy numer „Ekranów” przypomina periodyk wyszperany z antykwarycznych archiwaliów – szorstki w formie, przebrzmiały w poglądach, niejednokrotnie świadomie górujący nad czytelnikiem.
Tak wydany pierwszy numer nie sprzyja walce ze stereotypami. Zawarta w nim, dość hermetyczna wizja krytyki filmowej raz jeszcze okazuje się nieprzyjazna przygodnemu widzowi, schlebiając przede wszystkim wąskiej, wyrobionej już grupie entuzjastów i specjalistów.
Oczywiście taktykę tę można by zrozumieć, gdyby ambicją pisma był czysto środowiskowy, wewnętrzny przekaz, ale sięga ona przecież znacznie dalej.
Dla porządku: zdecydowana większość tekstów trzyma bardzo wysoki poziom merytoryczny, zapewniając czytelnikowi tak warunki poznawcze, jak i czysto intelektualną przyjemność. Problem w tym, że akademicki charakter przynajmniej połowy z nich znalazłby właściwsze zastosowanie na kartach filmoznawczych podręczników. Czy pismo, które ma zarobić na siebie, może sobie pozwolić na ich publikację?
Pomimo wyraźnie określonej potrzeby nowoczesności i aktualności treści, pierwszy numer tego wymogu nie spełnia prawie w ogóle. Nie licząc podjętej przeze mnie próby analizy rynku dvd/blu-ray czy tekstu Tomasza Majkowskiego o rozwoju gier cRPG, „Ekrany” zatopione są w zagadnieniach, którym trudno przypisać współczesną perspektywę (zaginiony film Wajdy, dyskusja o „Joannie” Falka, De Sica itp.).
Sytuację komplikuje sama tylko dwumiesięczna formuła pisma, skutecznie zaprzepaszczająca jakąkolwiek jego aktualność.
Ponadto, w dobie krytyki filmowej przedefiniowanej przez nową falę piszących, dodatkowo wspomaganych przez galopującą technologię, „Ekrany” przypominają łabędzi śpiew zawiedzionych tradycjonalistów pióra, dla których w stale zmieniającym się ekosystemie brakować zaczyna miejsca.
Jaką przyszłość wróżyć można pismu? W obecnej formule – raczej nieciekawą.
Z historii polskiego rynku wydawniczego ostatniej dekady bez problemu przytoczyć można projekty o większych ambicjach i luźniejszej formule, a jednak upadające jeden po drugim. Przepadła zainicjowana przez krytyków młodego pokolenia „Gazeta Filmowa”, nie utrzymały się na rynku „Świat Filmu”, „Cinema” ani nawet bezwstydnie populistyczny „Movie”, o pismach pokroju poświęconego tematyce grozy „Lśnienia” nie wspominając.
W roku 2011 o uwagę potencjalnego czytelnika walczą już nie, jak to było jeszcze 10 lat temu, „Film” i „Kino”, a olbrzymie portale filmowe ze swoimi sztabami publicystów i opasłymi bazami danych, zyskujące coraz większą popularność blogi i niszowe projekty w stylu „Dwutygodnika”. Co więcej, działy kulturalne uznanych periodyków („Przekrój”, „Machina”) coraz częściej przenoszą się do Internetu, a pojęcie krytyki filmowej jako takiej ewoluuje z miesiąca na miesiąc, poszerzając się nie tyko o nieznane dotąd, przenikające się zagadnienia (popkultura, gry wideo, komiksy itp.), ale też – a może przede wszystkim – o nowe środki wyrazu.
Jaka jest w tym kontekście przydatność „Ekranów”?
Nie znajdziemy tu bieżącej relacji z festiwalu czy subiektywnej polemiki z najbardziej aktualnymi zjawiskami, nie znajdziemy recenzji nowych filmów ani najpopularniejszych autorów młodego pokolenia. Ba, nie znajdziemy nawet kolorowego zdjęcia.
Przed pismem bardzo trudne zadanie: utrzymać się na rynku. Z tak nieatrakcyjną dla szerszej grupy odbiorców formułą i zerowym na ten moment dofinansowaniem ze strony wszelakich instytucji, będzie to niezwykle trudne.
Czy możliwe? Przykłady takie, jak literacki „Bluszcz” czy teatralne „Didaskalia” dowodzą, że tak. Nie zapominajmy jednak, że kino to medium szczególne: dynamiczne, chłonne, niecierpliwe. Ignorując tak ważne dla niego zagadnienia, jak rozrywka i marginalizując przydatnych w jej wykładni autorów młodego pokolenia, pismo skazuje się na niskonakładowe bałwochwalstwo, jakiemu oddają się periodyki pokroju „FilmPRO” czy „Magazynu SFP”, w zeszłym roku na siłę dodawane do prasowych pakietów powitalnych na ogólnopolskich festiwalach.
Ważnym jest, by twórcy „Ekranów” do podobnej sytuacji nie dopuścili.
19 maja o godz. 17:14 364
Widzę, że też nabrałeś sceptycyzmu. Jeszcze gazety nie widziałem, ale mam zamiar kupić, z ciekawości. Cicho liczyłem, że będzie to polski „Cahiers du cinéma”, że osoba redaktora ma jakiś mniej lub bardzie sprecyzowany obraz kina i chce przez zawartość pisma dążyć do jego przedstawienia. Z twojego opisu wynika, że jest to kolejne miejsce, gdzie akademicy będą mogli wydawać teksty, by w przeszłości mieć podstawy do kolejnego stopnia naukowego. Nie ma w tym nic złego, ale taka gazeta ma małą siłę rażenia. Może w przyszłości zdecydują się na przedstawianie tekstów mniej spójnych, ale napisanych przez osoby bezpośrednio tworzące kino. Nawet ciekawe było by przeczytanie tekstu o kinie napisanego przez Wajdę, co lubi, jak widzi jakiś konkretny film. Z drugiej strony ściganie się na aktualności gazety papierowej z internetem nie ma najmniejszego sensu. Może reagować trochę inaczej, np. wspomniany przez ciebie wydanie „Czarnego łabędzia” daje sygnał, że film jest popularny i powszechnie znany, co powiano zachęcić piszących w tej gazecie do przyjrzenia się temu filmowi bliżej, bo może któryś z widzów chciałby pogłębić wiedzę, co zachęci go kupienia „Ekranów”. Przede wszystkim nowa gazeta powinna być czymś innym od istniejący już tytułów. Przykładem może być „Krytyka Polityczna”, która patrzy na polską rzeczywistość pod diametralnie innym kontem.
Z innej beczki, właśnie widzę Larsa von Triera na wszystkich kanałach i mam wrażenie że ktoś tu przesadza. Wysłuchałem jego wypowiedzi i doszedłem do wniosku, że nikt go nie zrozumiał. Zdaje się, że chciał przedstawić swoje wnioski na temat swojego pochodzenia, czyli że jest Duńczykiem, ale nie całkiem. Najpierw, że wydawało się mu, że jest Żydem, a następnie że Niemcem. Niemcy kojarzą mu się z nazistami, więc jest też nazistą. Dalej podążając tym tokiem myślenia, zastanawiał się ile w nim Hitlera, zauważył, że jest w nim coś z niego. Więc, że go rozumie. Jaki jest odbiór medialny, Lars jest nazistą i lubi Hitlera, ba jest nawet antysemitą. To ostanie widać przez zestawianie jego osoby Galliano, którego słowa był antysemickie. Konsekwencją może być to, że w niedługim czasie Lars postanowi przejść na judaizm.
19 maja o godz. 23:02 366
Kolejny tekst otagowany „kontrowersje”. Nie rozumiem. Co tu jest kontrowersyjego? To chyba jasne, że Ekrany są robione dla filmoznawców przez filmoznawców. To pismo akademickie, a więc naukowe. Czy nauka jest sztuką dla sztuki? Ciekawe… A do czego i komu są potrzebne w poważnym wydawnictwie kolorowe zdjęcia?
Siłą zarówno Kina jak i Kwartalnika Filmowego (a i mam nadzieję, celujących pomiędzy, Ekranów) jest to, że można je odkładać na półkę, kolekcjonować i wykorzystywać do pracy naukowej nawet po latach. Takie teksty nigdy się nie dezaktualizują. Alicja Helman? Gigant filmoznawstwa. Jej Film Gangsterski jest do dzisiaj moją ulubioną książką o kinie, jej analiza Matrixa z Kina (gdzieś z okolic premiery) – miażdży system. Nazywanie naukowców „zawiedzionymi tradycjonalistami pióra” to raczej nieporozumienie, a może nawet i niczym nieuzasadniony tupet. Weźmy chociażby spektrum zainteresowań prof. Pitrusa, który ogrania rzeczywistość i nowe technologie, jak mało kto – a w dodatku je bada i o tym pisze. Patrząc na jego dorobek naukowy i książki, które wydaje, ostatnia rzecz, jaka przychodzi mi do głowy to określenie „łabędzi śpiew”.
Czy naprawdę potrzebujemy kolejnych, prezentowanych w technikolorze i ze zdjęciami relacji z festiwali, albo recenzji pisanych przez nową falę wyznawców galopującej technologii? Przecież jest ich dziesiątki w sieci (blogi, portale itd.), ich jakość merytoryczna rzadko wybija się ponad przeciętną, jeden Michał Oleszczyk prezentuje poziom już chyba światowy.
Czy każde nowe pismo musi nadążać za pędzącym postępem? Jasne, że Ekrany nie zarobią na siebie, bo niby jak? Z nakładem tysiąca egzemplarzy i bardzo wąskim targetem to niemożliwe. Być może szybko padną. Mam jednak nadzieję, że znajdzie się kasa np. z UJ i z PISFu, i Ekrany będą sobie mogły swoją nieefektowną, przykurzoną, ale jakże ważną z naukowego punktu widzenia, misję kontynuować. Odpowiadając na pytanie zawarte w tytule – mi są potrzebne i paru jeszcze osobom.
20 maja o godz. 9:36 367
@ Marcin
Na rynku pojawia się mający swoje pozanaukowe ambicje periodyk, który formułą przypomina gazetę studencką – dla mnie to JEST kontrowersja.
Pomysłodawcy „Ekranów” celują wyżej: nie bez powodu informację prasową o pojawieniu się pierwszego numeru pisma zamieścili wszyscy, od Stopklatki po Onet. To miało (i ma!) być wydarzenia wydawnicze na polskim rynku skierowane do wszystkich chętnych, nie undergroundowe pismo „filmoznawców dla filmoznawców”.
25 maja o godz. 0:27 386
Informacja prasowa o 1szym numerze pisma pojawiła się wszędzie, ponieważ wszędzie została wysłana. To nie jest „celowanie wyżej”, tylko w takich żyjemy czasach, że każda informacja może bardzo łatwo zostać opublikowana w mediach elektronicznych. Kiedy mam coś do przekazania, też wysyłam to do Stopklatki. Gdybym siedział na 1000 egzemplarzach pisma i nie miał kasy na reklamę, zrobiłbym dokładnie to samo, co redakcja „Ekranów” – czyli Facebook + portale internetowe właśnie. Zabiegi są skuteczne, bo „Ekrany” szybko przebiły się do świadomości zainteresowanych ludzi.
Underground? To może całą twórczość Rabidu też uznamy za underground. Brak kolorowych obrazków, mała czcionka, nudy na pudy.
Piotrze, z przykrością stwierdzam, że epitety, którymi obdarzasz „Ekrany” są zaskakująco chybione i niesprawiedliwe.
8 czerwca o godz. 13:11 393
Drogi Piotrze,
Z wielką przykrością, jako krakowski filmoznawca, muszę się zgodzić z Twoimi zarzutami – są wyjątkowo celne i dokładnie wyrażają moje wrażenia odnośnie „Ekranów”. Podobnie jak Ty, czekałam na powiew świeżości na rynku wydawniczym, magazyn o wysokiej wartości naukowej dzięki autorom i redaktorowi naczelnemu, ale o konkurencyjnej, idącej z duchem czasu, innowacyjnej treści. Tymczasem dostajemy Kwartalnik Filmowy plus kilka recenzji. Dodatkowo, „Ekrany” są fatalnie zaprojektowane i źle złożone (tytuły tekstów zlewają się ze sobą, czcionka jest za mała, marginesy nieproporcjonalne).
Ja czekam na czasopismo, które interesowałoby jednocześnie amatora i miłośnika kina, jak i filmoznawcę oraz wreszcie, nie zapominajmy o nich – medioznawcę! Czekam na rzetelne analizy seriali, teksty o telewizji, o nowych mediach, o tym co się dzieje w świecie tu i teraz, a nie w głowach dinozaurów filmoznawstwa. Może udało by się połączyć stare z nowym? dotrzeć do szerokiego czytelnika? nie ma nic gorszego niż kiszenie się w swoim własnym sosie, pisanie językiem akademickim niezrozumiałym dla przeciętnego czytelnika, osoby po prostu kochającej filmy.
Osobiście zdecydowałam się na studiowanie filmoznawstwa, aby propagować i promować dobre kino, aby dotrzeć do „ludzi” z tym co ciekawe i dobre, czy będzie to nowe kino nowozelandzkie czy popkultura i amerykańskie seriale.
„Ekrany” = wielkie rozczarowanie. Szkoda!!!