Oglądam „Genezę Planety Małp” i coś mi nie gra. Freida Pinto ładnie się uśmiecha, raz po raz pogłaszcze jakąś małpkę, ale… nie ma nic do zagrania. Zupełnie. Gdyby wyciąć jej rolę z filmu, nie trzeba by nawet zmieniać fabuły. Dziewczyna debiutowała w „Slumdogu…”, rozkochała w sobie Allena, Winterbottoma, Annauda i Schnabela, coś tam potrafi, a oni stawiają jej wyzwanie godne reklamy szamponu? Tylko dlatego, że jest ładna?! Come on.
Dla młodej, aspirującej aktorki uroda może być – wbrew pozorom – prawdziwym przekleństwem. Zwłaszcza, jeśli wymarzyła sobie karierę w Hollywood, gdzie kobiety od zarania traktowane są jak testery kosmetyków. Ot, szereg marek, multum odcieni, krótki termin przydatności – pod koniec każdego sezonu, gdy wszyscy zdążą się już nimi pomazać i popsikać, zużyte i niepotrzebne trafiają do kosza. Z pięknymi aktorkami jest podobnie. Uroda pomaga tylko na chwilę. Jeśli w porę nie udowodnią, że znają też aktorski sznyt, kończą jako filmowy ornament. Niezbyt zresztą trwały.
Stereotyp próżnej ślicznotki jest dość trudny do ujarzmienia, o czym przekonały się ostatnio m.in. Scarlett Johansson i Emily Blunt. W pierwszej lidze debiutowały z wykopem, hołubione przez krytykę i rozchwytywane przez wielkich i niepokornych; dzisiaj wymieniają się nimi bohaterowie filmów sensacyjnych i kiepskich komedii romantycznych.
Znacie zapewne taki filmowy banał: żądny zemsty bohater rozpamiętuje swoją zmarłą żonę/dziewczynę, którą zabiły jakieś tam bandziory. W przymglonych, bezdialogowych retrospekcjach widzimy ją zazwyczaj jako eteryczną, nieśmiałą piękność o rozwianych włosach i anielskim uśmiechu. Zwiewna sukienka, najlepiej w kwiaty, gratis. Aparycja aktorki (koniecznie łagodna, nienachalna) roztaczać ma przed nami wizję zbrukanej niewinności, przekonanie, że misja bohatera warta jest całej tej przelanej krwi.
Paradoksalnie, jest w tym pewna logika. Pierwsza aktorska zasada kina mainstreamowego brzmi: pozory… nie mylą. Gra się to, na co się wygląda – podstawowym budulcem każdej umownej, czyli zbudowanej na wygodnych uproszczeniach, postaci jest jej fizjonomia. Ładni grają dobrych, brzydcy złych. Ci pomiędzy grają ROLE.
11 sierpnia o godz. 10:03 517
a moim zdaniem tu bardziej chodzi o determinację aktorek i dobór właściwych projektów. Jeśli tylko chcą mogą grać naprawdę wielkie rolę – np w filmach niezależnych, ale one częściej wolą zagrać w blockbusterach: za większą kasę i dla większej publiczności.
15 sierpnia o godz. 10:51 519
e to za duże uproszczenie. W kinie praktycznie wszystkie kobiety wyglądają nie naturalnie dobrze ( jakoś Hollywood nie jest miejscem dla ludzi brzydkich czy nawet naturalnie wyglądających) a nie oskarżysz wszystkich aktorek o to, że pojawiają się tylko w eterycznych rolach dodatków. Prawda jest taka, że aktorki debiutują często w ambitnych rolach ale potem by przejść do bardziej rozpoznawalnej ligi aktorek grają w wysokobudżetowych produkcjach w których niewiele trzeba grać ale za to jest się zdecydowanie bardziej rozpoznawalnym. Poza tym jest wiele przykładów bardzo ładnych aktorek które spokojnie łączą granie w lepszych i gorszych filmach np. Natalie Portman – w części filmów tylko wygląda w niektórych świetnie gra. Co do pięknej Friedy podejrzewam, ze z gry dla Allena wyżyć się nie da więc trzeba co pewien czas pokazać się w filmie który przyniesie popularność. A co z przystojnymi aktorami którzy często dostają naprawdę role do grania? Przestają być przez to przystojni?
Cóż moim zdaniem to nie jest takie proste
15 sierpnia o godz. 14:06 520
Oczywiście, że to tylko uproszczenie. Ale jednak mężczyznom (ładnym czy brzydkim) łatwiej zrobić karierę i przełamać stereotyp pięknisia – wachlarz ról jest dalece bardziej szeroki, niż w przypadku kobiet, co jest zresztą tematem na zupełnie inną rozmowę.