Po wakacyjnej przerwie powracamy z Bartoszem Czartoryskim – krytykiem i tłumaczem, autorem bloga Kill All Movies – do naszego wspólnego cyklu „Your Movie Sucks/Rocks”. W dzisiejszej odsłonie rozmawiamy o nowej wersji przygód „Conana”. Film od piątku można oglądać w kinach.
PP: Zaczytywałeś się przygodami Conana jako nastolatek?
BC: Powiem Ci szczerze, że tak. I choć nurt heroic fantasy jako taki znużył mnie dość szybko, chętnie wracałem do tekstów o Conanie. Do dzisiaj na półce stoją u mnie i dzieła Howarda, i późniejsze „apokryfy”. Lubiłem te opowieści z prostego powodu – barbarzyńca z Cymerii stał się mitem popkultury, zupełnie jak monstrum Frankensteina. Nie istnieje jedna, słuszna wersja jego przygód i to daje niesamowite pole do popisu – pomimo przejrzystej konwencji, nigdy nie wiedziałem czego się spodziewać otwierając kolejną książkę. A czy Ty często wybierałeś się w podróż do czasów hyboryjskich?
PP: Nigdy nie przepadałem za literaturą fantasy, toteż twórczość Howarda jest mi zupełnie obca. Swoje zrobiły zresztą ekranizacje „Conana” ze Schwarzeneggerem, które na zmianę z „Rambo” puszczał swego czasu Polsat. To przeważyło szalę – nie chciałem wierzyć, że za tym prymitywnym (ale w kategoriach w filmowego kiczu – urokliwym) teatrzykiem grozy kryje się jakaś ciekawa literatura. Pamiętasz tamte adaptacje?
BC: Może nieco na przekór, ale w ogóle pozwolę sobie zanegować kanoniczność książek Howarda – dla mnie Conan jest tworem zbiorowym, zrodzonym tak samo z literatury, jak i komiksów, gier czy właśnie filmów. Dzieckiem popkultury. A tamte filmy oczywiście pamiętam, przypomniałem je sobie nawet przed pójściem do kina na nowego Conana.
PP: Ja powtórzyłem sobie tylko „Barbarzyńcę”. Czas obszedł się z filmem Johna Milliusa dość brutalnie, ale jednocześnie nie sposób odmówić mu pewnej bezpretensjonalnej, niezamierzonej wadliwości, której wycyzelowanej wersji Nispela już brakuje.
BC: Nie chciałbym podejmować się porównania obydwu filmów, lecz u Nispela zdecydowanie brakuje mi klimatu wielkiej przygody, który był jedną z głównych zalet starego „Conana”. Pamiętam ten ogrom przedstawionego świata, dzięki któremu można było poczuć gorączkę podróży.
PP: A jednocześnie świat ten nie przytłaczał, pozwalając Conanowi pozostać postacią mającą swoje racje. W nowej wersji jest już tylko bezbarwnym figurantem wpasowanym w krwawy kalejdoskop. Nispel znowu przesadził?
BC: Myślę, że przesada jest pewną metodą reżyserską Nispela. Uszło mu to na sucho w „Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną”, lecz dalej było już tylko gorzej.
PP: Ale w „Teksańskiej…” bohaterką była kobieta. Tymczasem już w kolejnych jego filmach na pierwszym planie zawsze stał napakowany troglodyta, który nie mówi nic („Piątek trzynastego”), mówi niewiele („Tropiciel”) albo – jak tutaj – nie ma znaczenia, co mówi.
BC: W „Conanie” Nispel popadł w pewną skrajność – zupełnie, jakby wskoczył w wir, z którego nie ma już ucieczki. Dlatego jego film to niekończące się, wtórne i nużące bitwy, w których krew leje się strumieniami. Nie ma tutaj dystansu do własnego dzieła. Z jednej strony fajnie, że film zrealizowany jest „na serio”, lecz z drugiej zabiło to przygodę.
PP: Tu chyba nigdy nie chodziło o przygodę. Marcus Nispel dawno już dowiódł, że najbardziej interesuje go krwisty kinoteatrzyk. Im bardziej brutalny, tym lepiej. Dlatego jego Conan, choć motywowany zemstą, pozbawiony jest wewnętrznego konfliktu, który należycie określiłby jego charakter. To maszyna do zabijania – jedna z wielu. Tylko dlaczego mamy mu kibicować, dlaczego ma on być naszym prawym bohaterem?
BC: Howard w swoich opowieściach zadawał podobne pytanie, jego Conan również napędzany był prywatą. Abstrahując jednak od podobnych rozważań – uderzasz w sedno problemu. Kibicujemy temu facetowi dlatego, bo tak każe nam reżyser. I już. A kiedy nie chcesz zaakceptować swojej roli widza grzecznie podporządkowującego się spektaklowi, czujesz się tak, jak opisał to Roger Ebert – przypadkowym obserwatorem widowiska rodem z gry hack ‚n’ slash. Nowy „Conan” prezentuje podobny poziom wrażliwości, co jego elektroniczny odpowiednik, w który przygrywałem jeszcze niedawno na konsoli.
PP: Ebert nigdy nie rozumiał zapotrzebowania na śmierć w kinie. Ta jest – i podejrzewam, że zawsze będzie – integralną częścią hollywoodzkiego jadłospisu, według którego karmimy nasze pierwotne instynkty. Rzecz w tym, że śmierć u Nispela nie jest w żaden sposób ekscytująca czy pociągająca. Słowem, nie jest smaczna. Nie ma tu ani przewrotnej finezji, ani pastiszowej nuty. To śmierć z miksera – byle jakie odpadki najpierw wymieszano ze sobą, a potem chlapnięto nimi w ekran. Swego rodzaju paradoksem jest, że każe się nam do tego zakładać okulary 3D.
BC: A jednak w tym przypadku Ebert ma rację. Mnie, jako miłośnika horrorów, śmierć na ekranie (choćby i krwawa), specjalnie nie razi, a jednak po „Conanie” czułem się zdezorientowany nonsensownością tego, co przyszło mi oglądać. Łup, łup, łup i po filmie.
PP: Nie ty jeden. „Conan” wyjątkowo słabo się sprzedaje, co potwierdza niejako, że zapotrzebowanie na takie bezstylowe mordobicia powoli przemija. A sama śmierć? Cóż, spowszedniała. Przynajmniej w kinie.
8 września o godz. 17:31 652
Strasznie się rozgadaliście nad filmem któremu moim zdaniem nie należą się nawet dwa zadania
8 września o godz. 17:35 653
Ja akurat wychodzę z założenia, że KAŻDEMU filmowi należą się dwa zdania.