„Pamiętacie ostatnią część przygód Jamesa Bonda? W „Quantum of Solace” agent 007 odkrywa, że tytułowa organizacja terrorystyczna planuje przejąć kontrolę nad boliwijskimi zasobami wodnymi, by wytworzyć dochodowy monopol. Część recenzentów wyśmiała ten fakt, punktując absurdalną ich zdaniem i nieprzekładalną na faktyczne realia intrygę. Tymczasem… rzeczywistość dawno już przerosła filmową fikcję. W latach 1997-2001 prezydent Boliwii Hugo Banzer udzielił zagranicznym firmom koncesji na dystrybucję wody pitnej w dwóch z trzech największych miast w kraju, co najpierw doprowadziło do zaostrzenia się sytuacji na scenie politycznej, a ostatecznie także do krwawych zamieszek. D0 2005 roku obie koncesje wprawdzie wycofano, ale temat prywatyzacji wody w Boliwii jest dziś wciąż aktualny.
„Nawet deszcz” to film bezpośrednio inspirowany tymi wydarzeniami, ale jego fabuła – przynajmniej na pierwszy rzut oka – rozpięta jest na zupełnie innym maszcie. Akcja toczy się w Cochabambie, jednej ze wspomnianych miejscowości, w których wodę rozdzielały zagraniczne koncerny. Na miejsce przybywa ekipa filmowa poszukująca statystów do pracy na planie drogiej historycznej epopei. Reżyser Sebastian (Gael Garcia Bernal) i producent Costa (Luis Tosar) są wybredni – wiedząc, że miejscowa biedota pracować będzie za 2 dolary dziennie, przeprowadzają odpowiednią selekcję. Wybierają silnych i zdesperowanych – takich, którzy nie zawahają się przetransportować na plan kilkunastometrowego krucyfiksu. Ironia całej sytuacji polega na tym, że ich dzieło krytykować ma podbój Ameryki przez Krzysztofa Kolumba.
Nowy film niespecjalnie u nas znanej, a cenionej w Hiszpanii reżyserki Iciar Bollain działa na zasadzie czytelnych – miejscami może aż za bardzo – analogii. Ekipa filmowa eksploatująca miejscowych to nic innego, jak uwspółcześniona ekspedycja kolumbowska, z tą różnicą, że chciwość i strach zastępują w niej cynizm i głupota. Wystarczy spojrzeć na rozkład sił na planie: dumnych odkrywców gra aktorski establishment, a role zgnębionych tubylców przypadają… zgnębionym tubylcom. Nagromadzenie podobnych oczywistości działa miejscami na niekorzyść Bollain, ale całość ma tak bogaty kontekst socjopolityczny, że sama w sobie stanowi dodatkowy trop interpretacyjny.
Łącząc trzy konteksty – filmowy, społeczny i moralny – Bollain rozpina między każdym z nich siatkę zależności, odnoszących się nie tylko do branży jako takiej, ale także do… jej filmu. „Nawet deszcz” jest przecież tym samym rodzajem kina, z jakim w Boliwii zmagają się bohaterowie – stawiającym pewien moralny drogowskaz, zaangażowanym, misyjnym. Różnica polega na tym, że u Bollain nie jest to moralizatorstwo na pokaz (przynajmniej taką mam nadzieję). Autorka, podobnie jak przed laty zrobił to David Mamet w „Hollywood atakuje”, podważa zwyczajowe intencje, sugerując, że „sprawa” często przegrywa z opacznie rozumianą, quasi-artystyczną estymą. Lub – po prostu – z pieniędzmi.
Czy to znaczy, że za mainstreamowym, pozornie zaangażowanym kinem stoi już tylko nikczemna eksploatacja? Po napisach końcowych nie uświadczymy tu wprawdzie informacji, że wszyscy statyści zostali należycie opłaceni, a podczas realizacji nie ucierpiał lokalny folklor, ale Bollain zostawia nas z pewną sugestią. Ot, przyjrzyjmy się uważniej wielomilionowym zyskom z filmów, które wykorzystując nośne, bulwersujące tematy, czynią z nich tabloidową pożywkę. Na ilu z nich byliśmy w kinie?”
***
„Nawet deszcz” od jutra w kinach. Tekst opublikowany pierwotnie w sierpniowym numerze „Filmu”, w którym znajdziecie także moje krótkie notki o „Mapie dźwięków Tokio” Isabel Coixet oraz horrorze „Nie bój się ciemności” z Katie Holmes.