Wyobraźmy sobie przez chwilę, że Indiana Jones i James Bond spotykają się w jednym filmie. Więcej – wyobraźmy sobie, że tłem dla ich konfrontacji jest Dziki Zachód, a przeciwnikiem… najeźdźcy z kosmosu. Brzmi ekscytująco, prawda? Cóż, niekoniecznie.
W pierwszej chwili wydaje się jeszcze, że reżyser Jon Favreau ma w ręku znakomite karty. Kolejne rozdania rozgrywa jednak w ten sam sposób – wchodząc za wszystko, z blefem wypisanym na twarzy. Żetony przepadają jeden za drugim – Dziki Zachód jest tu aż do samego końca niezagospodarowaną scenerią, kosmici zbędnym dodatkiem, zaś Harrison Ford – potencjalnie najciekawsza postać w całym filmie – draniem wyjątkowo nudnym i przewidywalnym. Daniel Craig, nasz nieprzejednany protagonista, nie ma się z kim mierzyć.
Pomysł na „Kowbojów i Obcych” jest stosunkowo stary. Producent Scott M. Rosenberg po raz pierwszy przedstawił go kolegom z Hollywood już w 1996 roku, ale projekt na długie lata trafił na półkę. Zniecierpliwiony Rosenberg postawił w końcu na inne medium – w 2006 ukazał się komiks pod tym samym tytułem. Goszczący dziś na ekranach film jest jego ekranizacją. Dość spóźnioną.
Upływ czasu działa na niekorzyść Favreau – rozwiązania, które sprawdziłyby się jeszcze 10 lat temu, dzisiaj niczym nie zaskakują, stanowiąc nudny gatunkowy kolaż. Dziki Zachód w cieniu kosmicznego spodka? Nic specjalnego – w kinie widzieliśmy już wszystko, zaś połączenia tak specyficzne wymagają w roku 2011 czegoś więcej, niż tylko pomysłu niemożliwego. Tu potrzebna jest ręka fachowca. Ręka pełna pasji.
Jon Favreau, do niedawna drugoplanowy aktor komediowy, zna się na swoim nowym fachu. Ale żadnym wirtuozem nie jest. Jeśli z nakręconych przez niego dwóch części „Iron Mana” wyjąć szkielet – charyzmę Roberta Downeya Jr. – naprężona cyfrowa muskulatura szybko sflaczeje. Tutaj jest podobnie. Fundament podtrzymujący całą konstrukcję jest dość lichy – bez dobrze zaadoptowanej, rozpiętej gdzieś pomiędzy Peckinpahem a Eastwoodem scenerii westernu, ostają się tylko pulsujące lasery i kakofoniczny szczęk metalu.
A gdyby tak w ogóle ich nie było? „Kowboje…” mogliby być przyzwoitym westernem, takim bez zbędnych udziwnień, na wskroś gatunkowym. Z Danielem Craigiem jako tajemniczym przybyszem znikąd i Fordem w roli… Hmm, niegodziwego szeryfa? Tak, jestem w stanie sobie to wyobrazić. Mam nadzieję, że montażyści-amatorzy z YouTube’a też.
1 września o godz. 11:17 539
Wyszedłem z kina z niedosytem. Czegoś w tym filmie brakowało, ale nie jestem w stanie powiedzieć czego dokładnie. Jednym z powtarzających się w różnych recenzjach zarzutów wobec twórców, jest ich rezygnacja z elementów humorystycznych. Ale to mnie właśnie w tym filmie pociągało – dość mi już tych wszystkich filmów s-f „z przymrużeniem oka”, Iron-Manów, Spider-Manów, Transformersów etc. Miałem nadzieję, że dostanę fantastykę na poważnie, taką, jakiej się już raczej nie kręci – pamięta ktoś jakie wrażenie robił Obcy, Terminator, czy choćby Park Jurajski? I co ciekawe – Kowboje i Obcy pod pewnymi względami moje oczekiwania spełnili – byli na serio, sceny akcji nie były zbyt naciągane (może poza skokiem na lecący pojazd kosmitów), trzymali w napięciu. Ogólnie nie ma się do czego bardzo przyczepić. Ale brakowało czegoś, iskry, czynnika „wow”. Po filmie zastanawiałem się, co jego autorzy mogli zrobić inaczej, by dać widzom więcej satysfakcji. I nie wymyśliłem:>
2 września o godz. 21:51 548
straszny gniot; tyle tam forsy wrzucono – wynik?
pozal sie boze…
ledwo wytrzymalem do konca i tylko z obowiazku.
8 września o godz. 17:27 651
Cóż moim zdaniem to był całkiem niezły western w którym z dziejowej konieczności Indian zastąpiono Obcymi. Jedyne co moim zdaniem można filmowi zarzucić to, że nieco za bardzo podąża za westernową kliszą bo przecież nie ma w tym filmie postaci której byśmy już gdzieś nie widzieli. A skoro producenci zdecydowali się na film „na poważnie” to ta schematyczność razi jeszcze bardziej niż zwykle. Nie mniej moim zdaniem nie jest to film nie udany. Bo chyba nie miał być niczym więcej niż tym czym jest.