1 kwietnia 2012 to dla polskiej branży filmowej moment historyczny – po raz pierwszy wręczone zostały, wzorowane na Złotych Malinach, antynagrody za najbardziej żenujące osiągnięcia filmowe roku. Pomysłodawcy Węży – krytyk i publicysta Kamil Śmiałkowski, redaktor naczelny Stopklatki Krzysztof Spór oraz redaktor naczelny Esensji Konrad Wągrowski – twierdzą, że „nie godzą się na filmową żenadę” i chcą w ten sposób zakomunikować twórcom feralnych produkcji, że zbłądzili. Pierwsze reakcje „nagrodzonych” i sama formuła „wręczenia” nagród pokazują jednak, że jest na to za zdecydowanie za późno. Poglądy naszych filmowców dawno już pokryły się twardym betonem, przez który dziś przebić się nie sposób. Zwłaszcza, jeśli robi się to z kanapy w prywatnym salonie.
Do kapituły przyznającej specyficzne nagrody zaproszono kilkudziesięciu dziennikarzy, krytyków i publicystów związanych w mniej lub bardziej oczywisty sposób z branżą filmową. Zaproszenie dostałem także ja, ale przemyślawszy sprawę, grzecznie odmówiłem.
Głównie dlatego, że publicyści filmowi mają w tym kraju praktycznie zerową siłę sprawczą, przez co wiara w to, iż swoimi opiniami są w stanie w jakikolwiek sposób zmienić kształt polskiego kina, jest co najmniej naiwna. To przykre, ale w dzisiejszych czasach krytyk jest przede wszystkim recenzentem – prościej mu doradzić widzowi, niż wejść w dialog z filmowcem, czego najlepszym dowodem klęska ambitnej inicjatywy „restartu polskiego kina” (może ktoś zaoponuje, ale w takim razie GDZIE ONA JEST?).
Ostatnie skandale z Tomaszem Raczkiem i Michałem Walkiewiczem, choć na pierwszy rzut oka stanowią ciekawe i bezprecedensowe wydarzenie medialne, tylko to potwierdzają. Jeśli przyjrzeć się obu sytuacjom bliżej, łatwo dostrzec, że zwycięstwo obu krytyków jest w tych „pojedynkach” iluzoryczne.
Nierówna była już sama walka, bo obaj panowie zostali potraktowani przez swoich oponentów instrumentalnie, sprowadzeni do poziomu ludzi, którzy „bez nich nie istnieją”, a nieprzychylną opinię przypłacić mogą sądem (groźba procesu to oczywiście zabieg marketingowy, but still!). Czy przez mentalność, jaką zaprezentowali w tych konfrontacjach reżyserka Barbara Białowąs i producent Jacek Samojłowicz można się w ogóle przebić? Nie, a trzeba zwrócić uwagę, że ani pani Białowąs, ani pan Samojłowicz do nietykalnych naszej branży nie należą. Wręcz przeciwnie – zdyskredytować jest ich stosunkowo łatwo. Ale czy cała afera czegokolwiek ich nauczyła, zmieniła cokolwiek w ich nieomylnym spojrzeniu na kino? Szczerze wątpię.
Skoro więc nie da się wpłynąć na „maluczkich” polskiego kina, jak w ogóle można myśleć, że da się pouczyć Jerzego Hoffmana, Piotr Wereśniaka, Cezarego Pazurę czy Borysa Szyca – ludzi, którzy do tego stopnia wrośli w filmowy krajobraz, że ruszyć ich stamtąd nie sposób? Wystarczy poczytać, co do powiedzenia o nagrodach mają Sławomir Idziak, Cezary Pazura czy wspomniany Szyc, by zauważyć, że w zaistniałej sytuacji są górą. Mogą nie mieć argumentów, mogą wylewać wiadro pomyj, mogą szafować stereotypami. Ale jednocześnie mogą sobie na to pozwolić – nie odpowiadają przed dziennikarzami, tylko przed publicznością.
Większość nominowanych do Węży filmów (m.in. „1920 Bitwa Warszawska”, „Wyjazd integracyjny” czy „Och, Karol 2”) odniosło sukcesy finansowe. I dlatego to właśnie przeciętny widz, a nie krytyk, daje przyzwolenie na realizację filmowej szmiry i tylko on może je cofnąć. Dziennikarz na jego decyzję nie wpłynie – przeprowadzone kilka lat temu przez PISF i Filmweb badania pokazują, że przy doborze repertuaru tylko kilka procent odbiorców sugeruje się profesjonalnymi recenzjami, wyżej ceniąc m.in. opinie znajomych czy użytkowników portali tematycznych. To tutaj trzeba szukać klęski frekwencyjnej „Kac Wawy” – o filmie pisało w końcu niewielu dziennikarzy (nie odbył się pokaz prasowy), ale od pierwszego dnia chętnie krytykowano go między innymi na forum Filmwebu.
Tutaj też być może leży sedno całego problemu – dziennikarze filmowi w zdecydowanej większości nie potrafią nawiązać dialogu z widzem, stawiając się względem niego tak, jak Białowąs i Samojłowicz względem nich. Póki nie będzie dialogu między profesjonalistą a amatorem, filmowcy mogą spać spokojnie.
Co więcej, idealny moment na przyznawanie wężopodobnych nagród (czyt. zwrócenie uwagi opinii publicznej, że „źle się dzieje” w kinie polskim) minął wiele temu, mniej więcej wtedy, gdy płonęły dekoracje „Quo Vadis”. Środowisko dziennikarskie wyraźnie przespało więc moment, kiedy okopującym się na upatrzonych pozycjach filmowcom pogrozić mogło palcem, a widza wziąć pod rękę i wytknąć mu właściwą wartość przebojów pokroju „Reichu” czy „Starej baśni”. Dzisiaj machina marketingowa polskiego kina rozrywkowego jest już zbyt dobrze naoliwiona, by w jej tryby mógł się dostać piach.
Wystarczy zresztą spojrzeć na historię Złotych Malin, by przekonać się, że przyznawanie takich wyróżnień wcale nie musi niczego zmienić. Amerykańskie nagrody zaczęto wręczać na długo przed erą wielomilionowych, płytkich blockbusterów, a jednak nie uchroniło to Hollywood od jakościowej zapaści. Dziś sytuacja jest tak fatalna, że statuetek nie wręcza się ludziom, którzy się tym przejmują (przed laty Maliny dostawali m.in. Brian De Palma czy Ennio Moriconne), a błaznom, dla których nie ma to większego znaczenia, bo przez lata wyhodowali sobie wierną publiczność.
Amerykanom trzeba jednak przyznać, że w odpowiednim momencie podjęli próbę. U nas tymczasem na konstruktywne działania jest już zdecydowanie za późno. Gdzie były Węże, gdy Przemysław Angerman kręcił „Jak to się robi z dziewczynami” a Piotr Wereśniak „Stację” i „Zakochanych”? Ano nie było ich, za to chętnie nominowano obu panów do Orłów (!) i zapraszano do Gdyni (!!).
Załóżmy jednak, że się mylę i za ileś lat wężowe wyróżnienia będą w stanie załapać kontakt z publicznością i wspólnie z nią wpłynąć na kształt polskiego mainstreamu… Żeby do tego doszło, cała akcja musi mieć jednak ręce i nogi. Tymczasem patrzę na nieco obciachowe logo, a następnie na „ceremonię” przyznania poszczególnych wyróżnień i nie wierzę. Nie może być tak, że nagrody aspirujące do miana opiniotwórczych wręczane są z kanapy w bliżej niedookreślonym salonie, a jednego z jej pomysłodawców nie ma nawet w pomieszczeniu! Jasne, nie zgadzajmy się na filmową żenadę, ale najlepiej zacznijmy od siebie.
9 kwietnia o godz. 16:32 1111
w czasach, kiedy wszytko mozna, a wlasciwie nic nie wolno( mysle o kreceniu filmow)
to nie jest ten pomysl wcale taki zly, @gospodarzu…
wszyscy pamietamy snejka, ktory tego z…go prezydenta ze wraku tupolewa, czy jak mu tam… wyciagnal… holly, bollywood maja carte blanche na happy end- ale jak dlugo?…
czy „malinki” pomagaja, nie wiem….
ale pozwalaja sie usmiechnac…
polacy mieli kiedys znakomity, odbierany rowniez dobrze poza granicami, humor,
co z nim jest? – pytanie retoryczne
zamist kobry, zyczyl bym sobie n.p. kapitana sowy na tropie,
ale degustibus not dyngus ist.
w tym sensie, do nastepnych berlinale.
21 maja o godz. 18:28 1163
Bardzo nie lubie cynizmu, a zwlaszcza u mlodych ludzi. Drazni mnie tez ‚pidgin english’, a juz niewybaczalne jest to u publicystow zyjacych z pisania. To powiedziawszy, pragne tez zwrocic uwage autorowi na to ze za Tomaszem Raczkiem stalo wielu, wielu Polakow a do tego pojawily sie podobne glosy ze swiatka filmowego i telewizji. Komentarz Raczka byl jak najbardziej potrzebny i trafiony. A Samojlowicz tymi grozbami strzelil sobie w stope. Dodam jeszcze iz nie rozumiem dlaczego autor odrzucil zaproszenie twierdzac ze ‚i tak nic sie nie zmieni’, to wlasnie przez taka biernosc nic sie nie zmienia. No ale nie jestem ksiedzem i nie bede pouczal. *hawg*