Film Gore’a Verbinskiego zaczyna się sceną, w której mały chłopiec poznaje wiekowego Indianina, mającego mu do opowiedzenia przygodę życia. A komu najlepiej opowiadać o swych perypetiach, jeśli nie podekscytowanemu, chłonącemu każde słowo małolatowi? Można wtedy kolorować, nie bacząc na logikę czy zdrowy rozsądek – chłopiec kupi wszystko. Podobnie jest z samym filmem – reżyser wciela się w nieznajomego z historią do opowiedzenia, traktując nas jak złaknione atrakcji dziecko, które zaciekawione przysiadło przy jego ognisku.
I choć w dobie wielkiego cynizmu nauczyliśmy się zaglądać darowanemu filmowi w zęby, to tym razem całe to niezbyt świeże, nieco przeszarżowane, po disnejowsku trochę nijakie widowisko całkiem umiejętnie broni się przed największymi zarzutami.
Na wstępie warto jedną rzecz wyjaśnić: polski dystrybutor postanowił nieświadomym tego faktu widzom spłatać figla i oryginalny tytuł „The Lone Ranger”, nawiązujący do serialu z lat 1949-57, zamienił na „Jeźdźca znikąd”, który mylnie kieruje do innego, nazwanego tak u nas westernu z roku 1953 – „Shane’a”. W rzeczywistości film Verbinskiego z tamtym „Jeźdźcem…” nie ma nic wspólnego, a u jego podstaw leżą telewizyjne perypetie zamaskowanego byłego stróża prawa i jego pomagiera, Indianina imieniem Tonto.
Kosmetyka tytułu wydaje się w pewnym stopniu uzasadniona, bowiem to Verbinski zrobił pierwszy krok, wykręcając nieco oryginalną historię. W słuchowisku radiowym z 1933, a potem w kilku filmach fabularnych, aż do najbardziej pamiętanego dziś serialu, Tonto był tylko drugoplanowym pomagierem Samotnego Jeźdźca. Tutaj są postaciami równorzędnymi; by nie powiedzieć, że to grający Indianina Johnny Depp od samego początku wysuwa się na pierwszy plan. To on jest narratorem, błaznem, a w końcu po prostu ciekawszym bohaterem tej opowieści.
Tutaj też – w nieprzemyślanej decyzji obsadowych – kryje się pierwszy, ale na dobrą sprawę jedyny tak poważny zgrzyt filmu. Depp, po raz wtóry niepotrafiący zrezygnować z irytującego manieryzmu Jacka Sparrowa, wprost przytłacza speszonego Armiego Hammera, który po kilku mniej („Królewna Śnieżka”) i bardziej („Social Network”) udanych epizodach, dostał w końcu szansę zagrania pierwszego planu. Efekt jest kuriozalny – pozbawiony siły przebicia Hammer snuje się za Deppem, niczym posłuszny kundelek.
Co ciekawe, nawet tak niedobrane duo nie jest w stanie do końca przekreślić spektaklu Verbinskiego. To, co najciekawsze w jego rozbuchanym westernie, to stylizacja – zaskakująco ponura (jako operator powraca Bojan Bazelli, odpowiedzialny za zdjęcia do “Ringu”), do tego dość brutalna; zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę, że mamy do czynienia z produkcją Disneya. Wyraźnie zapatrzony w arcydzieła spaghetti westernu Verbinski cytuje „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” jak opętany– jest tu scena z kowbojami czekającymi na pociąg, pojawia się motyw ekspansji kolei jako nieuchronnego końca „westernowej” ery, a w muzyce Hansa Zimmera pobrzmiewają dalekie echa ścieżki dźwiękowej, którą do filmu Sergia Leone napisał Ennio Morricone.
Na znawcy tematu taka wyliczanka motywów wrażenia najpewniej nie zrobi, ale każdy kto spodziewał się drugiego „Bardzo Dzikiego Zachodu” z Willem Smithem, może odetchnąć z ulgą.Owszem, są tu rozmaite głupoty (np. koń zeskakujący z dachu pociągu do ciemnego tunelu), a dopisany na siłę humor, z Deppem jako nieodzownym królem suchara, może denerwować. Ale jednocześnie jest w tym niezgrabnym show jakaś wybijająca się na pierwszy plan brawura, a sam film – co już na wstępnie zostało przeze mnie określone – przyjmuje formę gawędy przy ognisku.
Spora w tym zasługa drugiego planu – przy lichej, niekoniecznie angażującej fabule, odpowiednio nakreśleni bohaterowie potrafią zdziałać cuda. I tak, William Fichtner bawi się postacią demonicznego bandziora-kanibala, a w nikczemnych występkach “towarzyszą” mu niezawodny (choć nieco ograny) Tom Wilkinson jako pozbawiony skrupułów magnat kolejowy i zawsze dobrze odnajdujący się w westernowej estetyce Barry Pepper w roli skorumpowanego oficera. Nie zabrakło miejsca dla pań – Helena Bonham Carter ze swadą wciela się w postać frywolnej burdelmamy, a rolą buntowniczej wdowy debiutuje w Hollywood znakomita Ruth Wilson („Luther”, „Jane Eyre”).
I choć skojarzenia z „Piratami z Karaibów” są aż nazbyt oczywiste (Depp, drętwy humor, czas trwania), to w przeciwieństwie do mocno zmęczonej już serii z kapitanem Sparrowem, “Jeździec…” broni się tam, gdzie Verbinski zawsze najlepiej się odnajdywał, a w “Piratach…” nie miał do tego zbyt wielu okazji – w scenach dialogowych. Tutaj całkiem zręcznie pogłębiają one relacje bohaterów, stanowią niezbędną podbudowę pod spodziewaną kulminację, a przy okazji podpowiadają, że jeśli tylko dałoby się mu o połowę mniejszy budżet (“Jeździec…” kosztował 215 mln dolarów), to z dialogów zrobiłby jeszcze lepszy użytek.
***
Recenzję przeczytać można także na Z górnej półki.
20 lipca o godz. 1:23 13717
Piraci na Dzikim Zachodzie nie są dla młodszych dzieci, ale rozerwać się można całkiem nieźle.
20 lipca o godz. 1:38 13718
To pierwszy film z J. Deppem i Heleną Bonham Carter nie reżyserowany przez Tima Burtona. Mnie się podobał kostium i makijaż Deppa inspirowany obrazem indiańskiego malarza Kirby Sattlera
I że na cześć mistrza westernów Johna Forda pasażerowie pociągu śpiewają jego ulubiony hymn (znany z pięciu jego filmów) – Shall we gather on the river.
11 sierpnia o godz. 0:46 14078
Męczy mnie ten film od jakiegoś czasu, mocno się nad nim zastanwaoam. Po komentarzach i recenzji widzę, że choć nie ma co oczekiwać cudów, to jakiegoś wielkiego rozczarowania też nie ma. A przynajmniej można pooglądać Deppa w akcji:)
17 sierpnia o godz. 16:45 14203
recenzja lepsza niż film, dzięki