Wszyscy wiemy, z czym to się je. Najpierw pod nowo zakupiony dom podjeżdża szczęśliwa rodzina. Potem okazuje się, że poprzedni właściciel z jakiegoś powodu zamurował zejście do piwnicy. Nocą ze strychu dobiega dziwne szuranie, w korytarzu słychać potworne trzaski, a najmłodsze dziecko niespodziewanie oznajmia, że ma niewidzialnego przyjaciela. Od czasu przełomowego „Nawiedzonego domu” z 1963 filmy o upiornych domostwach skonwencjonalizowały się do tego stopnia, że dziś najczęściej przyjmują formę mało pomysłowego, gatunkowego rytuału.
„Obecność” Jamesa Wana nawet na chwilę z tego założenia się nie wyłamuje. Zaskakujące to o tyle, że trzy lata wcześniej Wan nakręcił już horror o nawiedzonym domu, ale nietypowo przełamał go elementami rozbrajającego pastiszu.
Realizacja filmu takiego jak „Obecność” (poważnego, szablonowego) po filmie takim jak „Naznaczony” (frywolnym, szalonym) wielu twórcom nie uszłaby na sucho. Gdy raz złamie się schemat, później bardzo trudno go posklejać – przekonał się o tym choćby Wes Craven, który po rewizjonistycznym „Krzyku” nakręcił głupie i sztampowe „Zbaw mnie ode złego”.
Ale Wan to twórca z głową na karku. Od czasu swojego debiutu, „Piły” z 2004, dowiódł, że znajomość konwencji jest jego mocną stroną – na ogół kręci filmy, które obranemu gatunkowi poddają się w pełni. Było tak nie tylko z płynącą na fali dreszczowców o zamkniętych przestrzeniach (vide „Cube”) „Piłą”, ale także z „Wyrokiem śmierci” z 2007, będącym skrupulatną parafrazą* „Życzenia śmierci” z Charlesem Bronsonem czy „Dead Silence” z tego samego roku, przestrzegającym założeń horroru „kukiełkowego”. Nawet w „Naznaczonym”, gdzie Wan z gatunkiem wyraźnie pogrywa, kluczem do całości jest jego bezwzględna znajomość.
W pierwszej chwili może się wydawać, że spora w tym zasługa scenarzysty Leigh Whannella, który napisał dla Wana aż trzy z czterech powyższych fabuł (wyjątkiem był niemający nic wspólnego z horrorem „Wyrok…”). Ale przy „Obecności” nie pracował, a nie jest to wcale film gorszy. Wręcz przeciwnie – bez zamiłowania Whannella do groteski, papierowych bohaterów i ciągłych zwrotów akcji, gatunkowy szkielet po raz pierwszy zyskuje u Wana emocjonalną tkankę.
Bohaterowie, choć nie wychodzą poza schematy typowe dla tego typu historii, sprawiają wrażenie autentycznych – zostali dobrze scharakteryzowani, odegrani z empatią. Co nietypowe, czas ekranowy dzieli się pomiędzy dwie równomiernie wyeksponowane pary – tę, która jest ofiarą feralnego domu, i tę, która ma temu zaradzić. Ta pierwsza, małżeństwo Perronów (Ron Livingston i Lili Taylor) z pięcioma (!) córkami, jest szczęśliwa pomimo piętrzących się przeciwności. Druga, zajmujący się demonologią Warrenowie (Patrick Wilson i Vera Farmiga), z coraz większym wysiłkiem łączy trudy „zawodu” z rodzinnymi powinnościami – oni też mają córkę, co pozwala im zresztą nawiązać głębszą relację z Perronami.
Całości smaczku dodaje fakt, że historia oparta jest na prawdziwych wydarzeniach, a ich uczestnicy (z wyjątkiem zmarłego w 2006 Eda Warrena) wciąż żyją. I choć autentyczność opisanego przypadku, jak większość doniesień tego typu, pozostaje dyskusyjna, zaś filmowcy ochoczo podkolorowali wybrane fakty, to wciąż jest to jedna z niewielu opowieści o nawiedzeniu, która ma swój odnośnik w rzeczywistości. Być może dlatego, gdy film uparcie zalicza kolejne punkty kontrolne gatunku, nie boli to aż tak bardzo, jak przy historiach całkowicie zmyślonych.
Tym bardziej, że jest to opowieść pierwszorzędnie podana. Wan ma nie tylko wyczucie gatunkowe, ale i nieprzeciętny zmysł estetyczny – jego film jest bardzo plastyczny, wizualnie przemyślany, konsekwentny. Stylizacja na lata 70. jest nienachalna, a obrane środki wyrazu zaskakująco oszczędne.
A do tego jest to horror na swój sposób staroświecki; polegający raczej na cierpliwej pracy kamery, efektownej ścieżce dźwiękowej czy misternie zaprojektowanej scenografii. Niewiele tu krzykliwych trików z komputera, a typowe dla gatunku jump scares są umiejętnie dawkowane – na każdą zalewającą nas znienacka kakofonię dźwięków przypadają 2-3 sceny, kiedy napięcie (często pozbawione spodziewanej kulminacji) budowane jest za sprawą niekomfortowej ciszy. Realizatorska dyscyplina wznosi więc film Wana ponad banał wyeksploatowanego gatunku, i nawet fakt, że wcześniej powstało już pół miliona gorszych straszaków tego typu, nie psuje zabawy.
* oba filmy, choć bezpośrednio się ze sobą nie łączą, powstały na motywach książek Briana Garfielda – pierwszy na podstawie „Życzenia śmierci” z 1972, drugi – „Wyroku śmierci” z 1975; w oryginale miały one tego samego bohatera