„Wolverine” nie jest zbyt rozsądnym filmem, i tak też przez większość czasu traktuje swojego widza.To jedna z tych łopatologicznych superprodukcji, gdzie każdy element mogący wywołać choćby minimalną niepewność musi zostać natychmiast dopowiedziany, na wypadek gdyby nierozgarnięty odbiorca czegoś nie zrozumiał.
To, że zamiast „To jakuza!” czy „Jesteś roninem” mówi się tu „To jakuza – japońska mafia” i „Jesteś roninem – samurajem bez pana” to jeszcze pół biedy; gorzej, że w parze z dosłownością idzie zwykła głupota. To film, w którym pojedynki toczy się na pędzącym kilkaset kilometrów na godzinę super-pociągu, operacji na otwartym sercu dokonać można wbijając sobie rękę pod żebro, a do przeżycia nuklearnej eksplozji wystarczy trzymetrowa studnia. Paradoksalnie, wtedy właśnie staje się najbardziej ekscytujący, pozwalając zapomnieć na chwilę o swych licznych niedostatkach.
Logika nigdy nie była mocną stroną kina tego formatu. Na tym jednak polega zabawa – spektakularne blockbustery dostarczać mają atrakcji, jakich nie zaznamy na codziennym spacerze. I choć film Jamesa Mangolda z zadania wywiązuje się z nawiązką, to popełnia błąd skompromitowanego poprzednika z 2009 (“X-Men Geneza: Wolverine” Gavina Hooda) – zakłada, że górną granicą wiekową jego odbiorcy powinno być trzynaście lat. Dlatego, zamiast szponów rozdzierających ciała przeciwników czy kulminacji wzbierającego seksualnego napięcia mamy tu jedynie precyzyjne montażowe cięcia.
Motywem przewodnim komiksowego „Wolverine’a” Franka Millera i Chrisa Claremonta z 1982, którego film Mangolda jest skandaliczną adaptacją, było zderzenie zwierzęcego, niepohamowanego instynktu z jego absolutnym przeciwieństwem – samokontrolą i opanowaniem japońskiego samuraja. Bohater trafił w tym celu do Tokio, do dalece bardziej uporządkowanego, ale wcale nie mniej skorodowanego świata, w którym stoczyć musiał ostateczny pojedynek o – co dla tej postaci typowe – to, kim tak naprawdę jest.
Scenarzyści Mangolda zdają się to założenie rozumieć – już na wstępie rozpisanej przez nich fabuły ma miejsce konfrontacja Wolverine’a z niedźwiedziem i myśliwym, dość wiernie przeniesiona na ekran z kart komiksu. W oryginale to właśnie ona wyznaczała środek ciężkości całej opowieści – oto Logan, agresywne zwierzę, z obrzydzeniem spoglądające na gatunek ludzki. Szybko jednak okazuje się, że to jedynie pusty fanowski odnośnik, a filmowa wersja tej historii z minuty na minutę coraz bardziej oddalać będzie się od założeń komiksu.
W efekcie, Japonia jest tu tylko kolejnym gadżetem z hollywoodzkiej półki – światem, który „jednym okiem patrzy w przeszłość, a drugim w przyszłość”. Efektowne hasełko, celnie (ale i dość przypadkowo) podsumowujące japońską kulturę, staje się pretekstem, by zmiksować to, czego przeciętny widz oglądać nie chce, z tym, co oglądać chce. W skrócie: minimum realiów, maksimum wypasu.
I choć całości przyświeca bardzo japoński motyw szeroko pojmowanej lojalności, to zdecydowanie brak mu odpowiedniej wagi, a przy nie najlepiej rozpisanych deklaratywnych dialogach i wydłużonym czasie trwania (126 minut), staje się tylko kłopotliwym urozmaiceniem kolejnych potyczek Wolverine’a.
Te, co trzeba przyznać, poprowadzone zostały całkiem sprawnie. Towarzyszące akcji efekty komputerowe nie są wprawdzie dużo lepsze od tych z filmu Hooda, ale sytuację ratuje żwawe tempo. Wspomniany pojedynek na pędzącym pociągu, zadyma po pogrzebie czy konfrontacja z głową klanu Yashidów potrafią wywołać przyjemny dreszczyk emocji, spychając logikę i efekty na dalszy plan.
Ale to, że cały ten spektakl jest w ogóle oglądalny, pozostaje zasługą Hugh Jackmana i towarzyszącej mu obsady. Bez zwierzęcej agresji Jackmana filmowy Logan nie byłby w połowie taką postacią, jaką jest obecnie. I choć aktor odgrywa tę rolę już trzynasty rok, to wciąż potrafi czerpać z niej olbrzymią przyjemność. Sceny, w których Wolverine wpada w dziką furię, są najlepszymi w całym filmie.
Istotną rolę pełnią otaczające bohatera kobiety. Famke Janssen gra pojawiającą się w snach Jean Grey, tutaj będącą już tylko dalekim wspomnieniem siebie, swego rodzaju demonem, usiłującym zapędzić Logana w objęcia śmierci. Tao Okamoto gra Mariko – spadkobierczynię Yashidów, w której bohater się zakochuje (tak przynajmniej wynika z fabuły – widocznie Wolviemu do zakochania wystarczy miska zupy i wspólnie spędzona noc), a intrygująca Rila Fukushima wciela się w jej wojowniczą „siostrę”. Najbardziej wyrazista okazuje się jednak znana z… polskiej „Małej Moskwy” Swietłana Chodczenkowa, która kampowej postaci Viper nadaje władczego seksapilu.
Film Mangolda raczej nie spodoba się osobom, które znają Wolverine’a z kart komiksu. Ilość przeinaczeń względem oryginału (poczekajcie aż zobaczycie, co zrobiono z Silver Samuraiem) jest ogromna, a charakterystyka postaci niewystarczająca. Ci, którzy znają go jednak tylko z kina, narzekać pewnie nie będą – efekt końcowy nie jest dużo gorszy od nie-tak-znowu-złych „X-menów: Ostatniego bastionu”.