O tym, że „R.I.P.D.” to gorsza wersja „Facetów w czerni” przebąkiwano na długo przed premierą.Teraz, gdy film jest na ekranach, można to samodzielnie zweryfikować. Co nie trwa zresztą długo – już pierwsze sceny pokazują, że perypetie „agentów z zaświatów” to mało pomysłowa parafraza komediowej trylogii Barry’ego Sonnenfelda, a praktycznie każdy element rzeczonej serii został tu, po drobnych modyfikacjach, przeniesiony.
W „Facetach…” bohaterów było dwóch – żółtodziób i wyga. Tutaj też. Tam werbowano ich spośród wyróżniających się agentów z „przeszłością”, tutaj – spośród poległych na służbie. U Sonnenfelda dostawali charakterystyczny przyrząd (migawka do wymazywania pamięci), u Schwentke’a również (pokaźny rewolwer z podłużną komorą). Tam byli agentami tajnej organizacji zwalczającej zakamuflowanych obcych, tutaj są agentami równie tajnej organizacji, ale tropiącej zakamuflowanych „umarłych”, którzy po śmierci przedostali się z powrotem do naszego świata.
Podobieństw jest nawet więcej, ale na kompleksowe ich wymienienie szkoda tak czasu, jak i miejsca.Dość powiedzieć, że nawet tropione przez agentów maszkary opierają się na tym samym „schemacie” – gdy ich tożsamość zostaje odkryta, zrzucają swą ludzką powłokę, stając się nabrzmiałymi purchawami, niszczącymi wszystko w swoim zasięgu.
Od samego początku widać też, dlaczego „R.I.P.D.” nie ma szans powtórzyć sukcesu serii Sonnenfelda. Siłą napędową „Facetów…” było dynamiczne i zgrane duo Smith-Lee Jones, potrafiące wyłuskać drobinki humoru nawet z najgorzej napisanych dialogów (czego dowodzi nieudana część druga, ożywająca przy ich konfrontacjach).
Ryan Reynolds i Jeff Bridges takiej pary nie tworzą. Ten pierwszy jest… cóż, jest Ryanem Reynoldsem, który w produkcjach wysokobudżetowych na ogół wypada blado („Wolverine” z 2009, „Green Lantern”). Tutaj ponownie potwierdza, że bujna czupryna i rząd białych zębów to za mało, by nie dać się zmielić kombajnowi efektów specjalnych. Bridges z kolei, ze swoim przeszarżowanym akcentem i kowbojskim kapeluszem, przetwarza tylko postaci surowego szeryfa-południowca i luzaka-cynika, które znamy już z „Prawdziwego męstwa”, „Big Lebowskiego” i jeszcze paru starszych filmów. Wydaje się, że ciekawiej byłoby powierzyć tę rolę Samowi Elliottowi; gdyby tylko był 7-8 lat młodszy.
Z tak niewłaściwie obsadzonym duetem, który na domiar złego nie ma czego grać, bo postacie są tu tylko obrysami na kartce papieru, trudno się w to mało wyszukane widowisko zaangażować. Nie popisali się zarówno scenarzyści, mający na koncie wyłącznie blockbustery drugiej kategorii („Aeon Flux”, „Starcie tytanów”), jak i reżyser, który wirtuozem kina, nawet jeśli „tylko” rozrywkowego, nigdy nie był („Plan lotu”, „Red”).
Rezultat jest taki, że „R.I.P.D.” nie broni się nawet rzemiosłem. Wprowadzenie jest zbyt szybkie, świat przedstawiony pusty i powierzchowny (Reynolds trafi do zaświatów i z powrotem zanim zdążycie zapytać „Hę?!”), intryga zaskakująco przewidywalna, bohaterowie nieciekawi (grający tego złego Kevin Bacon dawno nie był tak nudny!), a efekty – odciśnięte na ksero, bez dbałości o szczegóły – nie wyróżniają się niczym na tle konkurencji; ot, niebieski promień skierowany w stronę nieba, budynki ze szkła i metalu upadające jak domki z kart, i jeszcze parę ogranych motywów.
Swego rodzaju kuriozum jest w tym kontekście fakt, że film powstał na bazie komiksu („Rest In Peace Department” Petera Lenkova), który w dniu premiery recenzowano jako „oryginalny” i „pomysłowy”. Hollywood dowodzi tym samym, zresztą nie pierwszy raz, że pomimo niemałego doświadczenia w temacie (od roku 2000 adaptacje komiksów powstają taśmowo) wciąż jeszcze nie do końca obrazkowe medium rozumie.
20 sierpnia o godz. 6:25 14253
Dno. W rzeczy samej.