„Takiej wersji jeszcze nie było!” – odgraża się hasło na plakacie. I faktycznie, choć Śnieżka powraca na ekrany już trzeci raz w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy, to tym razem jest naprawdę odmieniona. Uwspółcześniona, a zarazem upozowana na kino nieme opowieść o nieszczęśliwej dziewczynie i jej zazdrosnej macosze w niczym nie przypomina wystawnych hollywoodzkich widowisk, jakimi kuszono nas w roku ubiegłym. Na samej stylizacji zresztą się nie kończy. Film Pabla Bergera przesiąknięty jest – co przy współczesnym filmie czarno-białym nie jest wcale oczywiste – lokalnym kolorytem, żywymi emocjami i pasją opowiadania.
Wersja Bergera nie jest dosłowną ekranizacją baśni braci Grimm – historię osadzono w latach 20. ubiegłego wieku, a jej nieodzownym tłem jest malownicza Andaluzja. Jak na film hiszpański przystało, sporo tu miejscowego folkloru. Śnieżka, tu nosząca imię – a jakże – Carmen, jest córką słynnego torreadora. Jej matka zmarła podczas porodu, dlatego gdy ojciec ginie tragicznie podczas corridy, dziewczynka trafia pod opiekę jego drugiej żony – pięknej, ale niegodziwej Encarny.
Filmowe wersje słynnej baśni przyzwyczaiły na przestrzeni lat do jednego – główny akcent pada na Złą Królową, a tytułowa bohaterka jest tylko mniej ciekawą ofiarą w jej szponach. Tak było również w przypadku wspomnianych superprodukcji z Hollywood – balansująca na granicy pastiszu Julia Roberts (w „Królewnie Śnieżce” Tarsema Singha) i władcza Charlize Theron (w „Królewnie Śnieżce i Łowcy”) nie dały szans przesłodzonej Lily Collins i niemrawej Kristen Stewart, tworząc postacie dalece bardziej złożone, absorbujące i… wzbudzające większą empatię.
Theron zagrała kobietę głęboko skrzywdzoną, przeżartą przez zemstę, Roberts zaś nadała złu swej bohaterki humorystycznego, przesadzonego rysu. Stosunkowo łatwo było je polubić, a nawet trzymać ich stronę. U Bergera sprawa ma się nieco inaczej – Encarna jest postacią bardziej tradycyjną, a przy tym, niestety, jednowymiarową.
Odgrywająca tę rolę Maribel Verdu (znana choćby z „I twoją matkę też” czy „Labiryntu fauna”) robi wrażenie jako demoniczna, bezlitosna macocha, ale spod jej gniewnego spojrzenia, z którego reżyser czyni seksowny fetysz, nie wyziera żadna emocjonalna prawda o bohaterce. Encarna jest zła, bo… jest zła. Powodów jej niechęci do pasierbicy możemy się tylko domyślać. Bo Carmen jest młodsza, ładniejsza? Bo jej mąż bardziej ją kochał? To niestety standard opowieści o Śnieżce, podczas gdy ostatnie jej interpretacje każą oczekiwać po kolejnych znacznie więcej.
Z drugiej strony, takie sportretowanie Królowej/Encarny dało Bergerowi większe pole do popisu przy tworzeniu postaci Śnieżki/Carmen. Ta nie jest tu ani słodka, ani bezradna. Debiutująca na dużym ekranie Macarena Garcia tworzy postać najpierw niewinną i zdezorientowaną swym nieszczęsnym losem, a w końcu także pełną determinacji, by go odmienić. W najodważniejszej interpretacyjnie części filmu (ogląda się ją trochę jak „Dziwolągi” Toda Browninga) Carmen trafia pod opiekę siedmiu karłów, trudniących się obwoźną corridą. Dziewczyna wpada wtedy na pomysł, by kontynuować tradycję ojca.
Dodatkowym atutem tej ogranej, a jednak mocno odmienionej historii staje się – co zresztą oczywiste – jej niecodzienna forma.
I tak, miast piętrzyć jeden na drugim kolejne dialogi, Berger stawia na wyrazistą ekspresję. Jego aktorzy grają tak, jak zagraliby 90 lat temu, dzięki czemu kolejne sceny „dialogowe” (plansz z napisami jest niewiele) pełne są werwy, napięcia, pulsujących emocji. Tym bardziej, że w „Śnieżce” wystąpili wytrawni aktorzy ze znakomitym warsztatem – oprócz wspomnianej Verdu, istotne role zagrali tu także Daniel Gimenez Cacho i Angela Molina.
Aktorstwo to istotny, ale nie jedyny element filmu, zabierający nas w tę niezwykłą filmową podróż. Imitacja na kino nieme jest tu bliska ideałowi, a sposób jej dokonania pełen mądrych, choć ryzykownych wyborów.
Przeszłość ożywa u Bergera za sprawą subtelnych, możliwie statycznych zdjęć Kiko de la Riki (w ostatnich latach odpowiedzialnego za niezwykle plastyczną oprawę makabresek Alexa de la Iglesii) i klasycznej, ilustracyjnej ścieżki dźwiękowej Alfonsa Vilallongi. Swoje robi wpisana w tego rodzaju kino, a przywodząca czasy sprzed cenzury lat 30. obyczajowa perwersja, wyrażana za pomocą lubieżnych spojrzeń, skojarzeniowych dwuznaczności, ale też – po prostu – wyrazistego seksapilu.Zło jest w „Śnieżce” frywolne, strach seksowny, a niezależność kusząca.
Paradoksalnie, przy włożonym weń wysiłku i niemałej sile oddziaływania, jest to film ze wszech miar spóźniony. Sporo świeżości wyssały zeń zarówno zrealizowane w roku ubiegłym hollywoodzkie adaptacje „…Śnieżki”, jak i spektakularny sukces „Artysty”, pierwszego od lat filmu niemego, który przebił się do mainstreamu. Na wieść o powstaniu tego ostatniego, Berger, wówczas pracujący nad storyboardami do swego filmu, miał ponoć w złości rzucić telefonem o ścianę.
Trudno mu się dziwić – scenariusz „Śnieżki” powstał już w 2003 roku, ale aż do 2011 nikt nie uznał, że jest to pomysł, na który warto wyłożyć pieniądze. No bo kogo dziś interesuje kino nieme…?
31 sierpnia o godz. 20:48 14451
To cieszy, że w światowym kinie pojawiły się nieme produkcje. Śnieżka mi się dosyć podobała. Przeniesienie ją na srebrny ekran w ten sposób, było ciekawym pomysłem. Występuje pewien klimat mroku, który nadaję pazura całej opowieści. Ciekawe jakby to Burton zrobił? Dialogi są dość sensowne, ale nie jest ich zbyt dużo – nie potrzeba ich dużo.