Jeśli spojrzeć przez pryzmat filmowych nawyków i przyzwyczajeń, „Elizjum” to film niedoskonały; by nie napisać, że do szpiku przesiąknięty tym, co najgorsze w wysokobudżetowym kinie hollywoodzkim. Są tu zajeżdżone na śmierć klisze fabularne, nieumiejętnie dawkowany patos, irytujące skróty narracyjne, rzeczywistość odmalowana w czarno-białych barwach, nachalna wymowa, a nawet szantaż emocjonalny. Ale jednocześnie jest to film tak inny, osobny, na swój sposób outsiderski, że w trakcie seansu wszelkie wady tracą na znaczeniu. Ogląda się to z zapartym tchem, ekscytacją i poczuciem doświadczania czegoś nowego.
Wizualnie przemyślane, brutalne i na swój sposób kpiące z nas „Elizjum” ustawia tegoroczne blockbustery pod ścianą, dokonując na nich swego rodzaju egzekucji – oto okazuje się, że niemal wszystkie pochodzą z tej samej taśmy produkcyjnej, różniąc się od siebie zaledwie paroma detalami. Przesadnie to podkreślając, Neill Blomkamp stawia na zgliszczach schematu niby tę samą, ale jednak zupełnie nową konstrukcję.
Jest to sytuacja kłopotliwa z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, na tle przeszarżowanego filmu pochodzącego z RPA Blomkampa gołym okiem widać, że zdecydowana większość filmowych hitów ostatnich lat – na czele z ostatnim „Mrocznym Rycerzem”, „Skyfallem”, „Człowiekiem ze stali” czy dyptykiem „Star Trek” – to kino głęboko sformatowane, oparte na tych samych trikach (zarówno realizatorskich, jak i emocjonalnych), na ogół oferujące podobne dylematy moralne, niby-realistyczną, odbijaną na ksero wizję współczesnego (lub przyszłego) świata i zawsze tę samą linię rozwoju bohatera (pycha-strata-odkupienie).
Są to oczywiście filmy udane, niosące ze sobą spory ładunek pozytywnych doznań (sam nie napisałem na ich temat złego słowa), ale jeśli zatrzymać się przy tych podobieństwach na dłużej, w końcu stają się problemem – bo oto okazuje się, że pomimo dokonania się swoistej rewolucji w kinie wysokobudżetowym, które na przestrzeni ostatnich lat zyskało nie tylko autorski sznyt, ale i gatunkową świadomość, wciąż ma nam do zaoferowania tak samo niewiele.
Po drugie, jest to sytuacja problematyczna, bo… mniej więcej to samo można było napisać już przy okazji „Dystryktu 9”. Debiut Blomkampa z 2009 niespodziewanie podbił serca widzów na całym świecie, bo oferował właśnie coś innego, odrębnego. „Dystrykt…” był, podobnie jak teraz „Elizjum”, pełnym energii, nieco chałupniczym, ale przy tym bardzo precyzyjnie skonstruowanym widowiskiem, zrealizowanym przez totalnego outsidera, niemal amatora, który brak doświadczenia (wcześniej reżyser nakręcił tylko kilka mało znanych krótkometrażówek) nadrabiał dziecięcym entuzjazmem.
Jak o Hollywood świadczy fakt, że na przestrzeni tych czterech lat nie wykształciło sobie autora (nie mylić z rzemieślnikiem), który zdolny byłby do podobnego wyczynu? Jeśli pomyśleć o hollywoodzkich bonzach nowego pokolenia, którzy przejęli tron po Spielbergu i Lucasie, nie sposób znaleźć pośród nich reżysera tak osobnego, jak Blomkamp.
Wymienione na samym wstępie wady jego filmu traktować można dwojako. W pierwszym odruchu łatwo uznać je za przypadkowe niedoskonałości, wynikające z braku większej zażyłości z Hollywood.Ale gdy wspomnieć precyzję i dyscyplinę, z jaką zrealizowany został „Dystrykt…”, to zaskakujące rozpasanie „Elizjum” zyskuje nowy, ironiczny kontekst. Zupełnie, jakby reżyser naigrywał się ze swoich bardziej doświadczonych, wtopionych w hollywoodzką ramę kolegów.
Zastanawiające, jak wiele jest tu przerysowania i otwartego sprzeciwiania się pewnemu powszechnie akceptowanemu formatowi.
Film Blomkampa trwa około 100 minut, czyli mniej więcej tyle, ile przypadkowy film ze Stevenem Seagalem, a niemal pół godziny mniej od każdego z tegorocznych blockbusterów. Podział świata jest nieznośnie czarno-biały: biedni tłoczą się w zawszonych slumsach Ziemi, pełniąc rolę taniej siły roboczej, podczas gdy bogaci rezydują w olbrzymiej stacji na orbicie, w willach z białymi kolumnami i basenami wielkości pola uprawnego.
Cała charakterystyka głównego bohatera, granego przez Matta Damona, zawiera się w garści banalnych retrospekcji (słońce, roześmiane dzieci, siostra zakonna z worem złotych rad). Jego „przeciwnicy” to chodzące karykatury – polityczna harpia w ciasnym, idealnie skrojonym kostiumie, w którą wciela się Jodie Foster, z taką siłą akcentuje każde słowo, że aż dziw, że w pewnym momencie z wysiłku nie odpada jej głowa. Z kolei agent-recydywista Kruger, którego gra Sharlto Copley, to błazeński pozer z fatalnym akcentem, który w jednej z ostatnich scen chodzi korytarzami, grożąc Damonowi w stylu najbardziej żałosnych bohaterów niskogatunkowych – ot, krzyczy, że go „dorwie”, „zabije”, „wypatroszy”, i tak dalej.
Prawdziwym gwoździem programu jest jednak nachalny szantaż emocjonalny, zastosowany przez chorą na białaczkę dziewczynkę, która próbuje przekonać głównego bohatera, by ten przejął się jej losem. W tym celu opowiada mu pełną pretensji, toporną historyjkę o bezbronnej surykatce i potężnym hipopotamie, od której uszy płoną z zakłopotania. A biedny Matt dopiero na końcu filmu pojmuje, że to on jest tym nieszczęsnym hipopotamem.
Jest w tym coś z bezczelnej zgrywy (choć nikt nie mruga tutaj okiem), tym bardziej, że „Elizjum” nie jest tworem przypadkowym czy nieumiejętną sklejką zapożyczonych motywów. To kino ze świetnie zagospodarowanym budżetem (115 mln wygląda tu jak 230 mln), zwartą wizją świata, ciekawym bohaterem-egoistą (który musi przeżyć obowiązkowe katharsis, ale to już osobna sprawa), dobrym tempem, bezkompromisowym, ale nieprzesadzonym podejściem do przemocy (kategoria wiekowa R), całkiem pomysłowymi efektami specjalnymi i ciekawym ładunkiem politycznym, zderzającym “stare” z “nowym”, “właściwe” z “niewłaściwym” (ale pisać tu o polityce, to – niestety – zdradzić istotne aspekty fabuły).
Widać w tym wszystkim rękę fachowca, widać śmiałą wizję, a w końcu profil autora, który nie bał się zagrać na nosie – tak konkurencji, jak i widzom.
19 sierpnia o godz. 16:41 14251
Ja bym tak wysoko nie ocenił, ale to fakt, że coś w tym filmie jest. Coś oryginalnego, chociaż nie potrafię tego doprecyzować. Albo przynajmniej tak mi się wydaje.
27 sierpnia o godz. 20:44 14367
trzymam nadal kciuki blombergowi, ale po „elisium” odrobine mniej…
27 sierpnia o godz. 20:49 14368
sorry, blomkampowi…